autor: Iwona Ludwinek-Zarzeka, opublikowano: 03/07/2013
Królowe nocy. Gwiazdy wieczoru. Dziewczyny na medal. Wszystkie jesteście wielkie.
Takie właśnie hasła widniały na telebimach przed biegiem She Runs The Night. Ta impreza miała sprawić, by wszystkie kobiety czuły się tego dnia jak księżniczki. Ja, jako uczestniczka, miałam wrażenie, jakbym była na swoich własnych urodzinach połączonych z wieczorem panieńskim. A ja bardzo lubię obchodzić własne urodziny:)
Do miasteczka przybyłam około godziny 19. Pierwsza myśl: dawno nie widziałam tyle pań naraz. Wszędzie podskakujące kucyki i głośne, kobiece śmiechy. Idąc główną alejką dotarłam do ściany, przy której przystojni panowie w garniturach pozowali wraz z chętnymi biegaczkami do zdjęć. Nie wiedziałam co myśleć... Właściwie fajnie, przecież lubimy zadbanych i atrakcyjnych facetów, jednak trochę to stereotypowe... tak jak i stoiska dotyczące mody i paznokci. Za to wspaniała wydała mi się możliwość skonsultowania z trenerami fitness i dietetykiem. Nie dotarłam do żadnego z kącika poradniczego, ale podejrzewam, że na brak zainteresowanych organizatorzy nie narzekali.
W pewnym momencie poczułam głód. Już nie raz zmagałam się z kryzysem energetycznym na trasie, więc trochę spanikowałam. Pieniądze nieopatrznie zostawiłam w domu, więc zaczęłam nerwowo spacerować, gdy moim oczom ukazał się namiot z... wodą i przekąskami! Wolontariusze rozdawali zbożowe batoniki, muesli, kawę. Niesmak zostawił widok niektórych biegaczek, które wynosiły z namiotu po kilkanaście sztuk paczuszek z jedzeniem. Zostawiam to bez komentarza...
Jeszcze przed startem chciałam skorzystać z toalety. Niestety ogromne kolejki nie pozwoliły mi na to. Co by nie mówić: wielkie niedopatrzenie organizatora. Wierzcie mi, na żadnym biegu nie widziałam takich tłumów do niebieskich budek.
Około godziny 20.50 rozpoczęła się rozgrzewka. Tysiące kobiet tańczyło zgodnie z poleceniami pani na scenie. Widać, że dziewczyny świetnie się bawią w swoim gronie, bo bez oporów skakały, przechodziły z nogi na nogę, podnosiły energicznie ręce. Chwilę po godz. 21 zachęcano nas do przejścia na linię startu. I wszystko byłoby idealnie, gdyby nie przetrzymano nas tam do 21.30... Na szczęście nie było bardzo zimno, ani nie padał deszcz, jednak emocje powoli opadały, ja w każdym razie miałam coraz mniejszą ochotę na bieganie. W końcu rozpoczęło się odliczanie i ruszyłyśmy. W niektóre kobiety wstąpił duch rywalizacji, bo co sił pomknęły przed siebie, inne zaś swobodnie truchtały, część maszerowała.
Trasa wbrew pozorom była dosyć wymagająca: długi podbieg i wybrukowany odcinek wcale nie ułatwiał życia początkującym biegaczkom. Początkowo sceptycznie nastawiona do dodatkowych pętli, postanowiłam zaliczyć wszystkie trzy. Pierwsza: Pętla Energii to w rzeczywistości wydłużony odcinek trasy dający przysłowiowego kopa energetyczną muzyką. Druga: Pętla Światła. Prócz efektów świetlnych biegłyśmy w akompaniamencie bębniarzy i dźwięków pochodzących z głośników. Pętla Przyspieszenia to był chyba najbardziej niesamowity pomysł organizatorów. Wbiegając na bieżnię dało się odczuć coś, czego my, amatorzy, nie możemy przeżyć na co dzień, nawet na klasycznych biegach ulicznych. W tym momencie na trasie byłam tylko ja, 2-3 dziewczyny, obok krzyczący kibice, blask latarni, meta, która trochę przypominała mi metę na wyścigach rajdowych. Być może była to pewna niespójność, ale do tej pory mam wrażenie, że na kilkanaście sekund przeniosłam się na igrzyska olimpijskie, w których byłam bohaterką. Chwilę później czekał nas już tylko zbieg w dół i meta właściwa: dźwięk fleszy, błyski, wiwaty, czerwony dywan. Koniec. Na Garminie - 6,5 km. Minęłam łóżka czekające na dziewczyny spragnione masażu i skierowałam się po medal, który wręczył mi pan w garniturze. Otworzyłam z ciekawością pudełeczko, a tam... wielki zawód. Tandetne trzy kółeczka, na tandetnym łańcuszku.
Po biegu dziewczyny mogły się jeszcze pobawić na koncercie zespołu Hey.
Niewątpliwie ten bieg nie był zwykłym biegiem. To impreza z wielką pompą. Zobaczyłam całą masę wspaniałych, aktywnych i uśmiechniętych kobiet. Zastanawia mnie tylko jedna rzecz: przez cały ten czas miałam wrażenie, że panie potrzebują tych wszystkich gadżetów około biegowych, by... po raz pierwszy poczuć się dowartościowanymi . I nie chodzi tu już nawet o to malowanie paznokci w biegowym miasteczku, ani też o dobrze zrobionych panów. Hasła: gwiazda wieczoru, błysk fleszy... Naprawdę tego potrzebujemy? Czy to oznacza, że nie czujemy się wspaniałe na co dzień?? I naprawdę nie potrzebujemy rywalizacji, ścigania się, poprawiania czasów? Nie walczymy ze sobą, by na mecie uścisnąć sobie nawzajem dłoń?
Tego właśnie mi zabrakło. Nie chcę narzekać na kolejki przed toaletami, ani na medal, który i tak schowam do mojego pamiątkowego pudełka. Gdzieś mi się tylko kołacze myśl, że w dalszym ciągu patrzy się na nas jako na dziewczątka, które na trasie radośnie kicają w pełnym makijażu, bo na ostrą walkę nas po prostu nie stać.
Impreza She Runs The Night była z całą pewnością... osobliwa. Organizatorzy włożyli dużo pracy w realizację projektu. Biegowe miasteczko, koncert, trasa - wszystko na bardzo wysokim poziomie. Wielką wartością było również to, jak wiele debiutantek pojawiło się tego dnia na linii startu. Ja zaczęłam swoją przygodę z bieganiem od Human Race - również dziecka firmy Nike. Jeśli chociaż jedna dziewczyna pokocha bieganie dzięki She Runs The Nigh tak jak ja, to znaczy, że impreza zadziałała tak, jak trzeba.
Newsletter
Zapisz się do naszego newslettera i bądź na bieżąco !
Dodaj komentarz
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie dodał komentarza
Kanał RSS komentarzy na tej stronie | Kanał RSS dla wszystkich komentarzy