autor: Katarzyna Żbikowska-Jusis, opublikowano: 20/07/2012
Imię i nazwisko: Hanna Kurzajczyk
Data i miejsce urodzenia: Kalisz, 20 lutego 1985
Klub: Supermaraton Kalisz
Zajęcie: pracuje w prywatnym przedsiębiorstwie i studiuje zaocznie filologię angielską
Ulubiony dystans biegu: od maratonu w górę
Ostatnie osiągnięcie: 1 miejsce wśród kobiet "Transjura 2012"
Czy pierwszy raz startowałaś w Transjurze? Masz już na koncie podobne biegi?
Transjurę biegłam pierwszy raz. Do tej pory najdłuższy dystans, na jakim startowałam, to połowa tej długości. Ale był to Rzeźnik, gdzie przewyższenie trasy wynosiło 3235 m podbiegów oraz 3055 m zbiegów. Wydawało mi się, że doświadczenie może być podobne. Myliłam się. Najpierw cieszyłam się, że mało strome podbiegi nie sprawiają mi żadnej trudności, ale po 100kmw nogach zrozumiałam, że to będzie najtrudniejszy bieg w moim życiu.
Spodziewałaś się, ze zajmiesz pierwsze miejsce?
Absolutnie nie! Od samego początku plany były rekreacyjne. Włączające w bieg krótki sen, kąpiele w okolicznych potokach oraz dwudaniowy obiad w Ogrodzieńcu . W nocy biegło się jednak tak dobrze, że nie było sensu robić żadnych przystanków. Na 72 km pojawiły się pierwsze myśli, że wygrana jest w moim zasięgu. Wtedy to minęliśmy Kasię Ordomińską i dowiedziałam się, że prowadząca dotychczas Dorota Łaba nie zjawiła się na punkcie kontrolnym. Na 130 km Kasia była jednak tuż za mną, a my potem przez ponad dwie godziny błądziliśmy po lesie, nadrabiając kilometry. Do mety doszłam (tak, tak, już nie biegłam) z przekonaniem, że jakieś kobiety już muszą być na miejscu. Zaskoczenie było naprawdę duże. Ale muszę przyznać, że w chwili ukończenia biegu w ogóle nie miało to dla mnie znaczenia i nie byłam w stanie wykrzesać z siebie nawet uśmiechu. Radość przyszła znacznie później.
Ukończyłaś bieg w czasie 30 godzin. To kobiecy rekord tej trasy… Chyba należą Ci się specjalne gratulacje…?
Nie myśląc o niespodziankach, jakie mogą spotkać nas na trasie, od początku planowaliśmy pokonanie dystansu właśnie w 30h. Wydawało się, że to realny czas, który można osiągnąć bez morderczego wysiłku. Połowę dystansu pokonaliśmy w 12,5 h. Pojawiły się więc myśli, że 27 h jest w naszym zasięgu i na mecie znajdziemy się jeszcze w sobotę. Urok ultradystansów polega na tym, że niczego nie da się przewidzieć. Nie spodziewałam się, że, mając opis trasy, mapy, kompas i tylu doświadczonych ultrasów i górali wokół siebie, tak łatwo będzie można się zgubić. Pogoda też, niestety, nie była dla nas łaskawa - w dzień tropikalne temperatury, a w nocy potworna burza. Takie warunki skutecznie nas hamowały.
Co było najtrudniejsze podczas tego biegu?
W trakcie biegu pojawiało się wiele trudności, ale, jak dłużej pomyślę, to najgorsze były ostatnie kilometry. Z górki, po asfalcie, z pełnym oświetleniem. To, co zwykle dodaje skrzydeł, tutaj było już katorgą. Warunki najlepsze z całej trasy, a ja po prostu nie mogłam biec. Prawdę mówiąc nie mogłam nawet iść. Ostatni fragment trasy pokonywałam z tempie 2 km/h. Kompletnie wysiadłam psychicznie, chciałam położyć się na chodniku i nie wstawać. Na całe szczęście nie byłam sama. Trzeba ciągle sobie powtarzać, że im więcej przeciwności stanie na naszej drodze, tym większa później radość z ich pokonania. Przydaje się to nie tylko na biegowych drogach.
Opowiedz nam jak w ogóle wygląda taki bieg?
Większość trasy prowadzi czerwonym szlakiem turystycznym „Orlich Gniazd” . Atrakcji turystycznych w postaci ruin zamków więc nie brakuje. Długość 164 km, suma podejść 2785 m, suma zejść 2711 m. Startowaliśmy w Krakowie o 21:00 w piątek, w kończyliśmy w Częstochowie. Limit, który nas obowiązywał to 48h. Na całej trasie znajdowało się 16 punktów kontrolnych, a ominięcie nawet jednego z nich skutkowało dyskwalifikacją. Zawodnicy nie wiedzą - gdzie i ile punktów na nich czeka, co jest dodatkowym utrudnieniem. Wydaje mi się, że gdyby opisać trasę i chociaż część przeżyć z nią związanych powstałby z tego elaborat. Tam chyba niczego nie da się przewidzieć i wszystko zaskakuje. Trasa jest piękna – biegnie się głównie przez łąki i lasy, co jakiś czas mijając skały, zamki, potoki. Zdecydowana największą radość mają z tego oczy. Z mniej przyjemnych rzeczy: gzy i kleszcze atakujące nieustannie. No i liczne inne stwory i węże, które powstają w naszej wyobraźni gdzieś od 130km. Przebiega się przez liczne miejscowości, wypełnione kibicami. Nie da się ukryć, że budziliśmy sensację. Największą w małych sklepikach, wykupując zapasy lodowatej wody, red bulli i coca coli. Organizator zapewniał na trasie ok. 6 l wody – co stanowiło 1/3 tego co wypiliśmy. Trzeba więc było radzić sobie samemu. Startowaliśmy wszyscy razem, później potworzyły się większe grupki biegaczy, a po pierwszej nocy malutkie – docelowo biegnące razem do mety. Na trasie spotyka się wielu zawodników, więc towarzysko impreza stoi na wysokim poziomie. Mnie do końca wspierało trzech kolegów: Jarek Feliński, Tadziu Ruta i Konrad Różycki. Bez ich pomocy nie byłoby mowy o ukończeniu. Planowałam ukończyć bieg ze wspominanym już wcześniej klubowym ultrasem, tzn. moim tatą (znanym w towarzystwie biegaczy jako Mirza), ale kontuzja dwugłowego uda szybko uniemożliwiła mu bieg. Kolejny przykład tego, jak ultradystanse weryfikują nasze plany. Na pewno nikomu nie polecam porywania się na taką trasę w pojedynkę. Wszystkie złe momenty już chyba wyparłam z pamięci i pozostał we mnie tylko zachwyt. Po tygodniu od ukończenia mogłam z całą pewnością w końcu powiedzieć: Warto było!
Jak wyglądały Twoje przygotowania?
Wolałabym nie odpowiadać na to pytanie... Systematyczne treningi i przygotowania nie są, niestety, moją mocną stroną, chociaż staram się to zmienić. Od początku czerwca przebiegłam Rzeźnika, później trzy krosowe wybiegania i treningowo maraton w Ostrowie Wlkp.
Skąd zamiłowanie do takich dystansów?
Rok temu – w maju - wspólnie z klubem organizowaliśmy Bieg Świętojański od Zmierzchu do Świtu. Wtedy po raz pierwszy przebiegłam dystans ultra: 65,4 km. Rozpierała mnie duma i byłam zdziwiona, że nie jestem zmęczona bardziej niż po maratonie. Dwa tygodnie później wystartowałam w Ozorkowie, na krosowej trasie o długości 50km. Ukończyłam z czasem 4:44 i na pierwszej pozycji. Tempo utrzymywałam jak na płaskim maratonie, wiedziałam więc, że coś ze mną jest nie tak... W trakcie tego biegu koledze wykruszył się partner na Bieg Rzeźnika. Zaraz po nim – mój tata oraz pozostali klubowi ultrasi namawiali mnie, żebym go zastąpiła. W końcu uległam, a na Rzeźniku upewniłam się, że długie biegi to jest to, co lubię. Dodać do tego góry i jest pełnia szczęścia. Nie lubię się ścigać. Rozmowy, przemyślenia, podziwianie widoków, wyłapywanie zapachów i dźwięków – tego potrzebuję podczas biegu.
Jakie są Twoje najbliższe biegowe plany?
Na rozgrzewkę: 19 sierpnia Bieg na Wielką Sowę (górski, na dystansie 9,5 km) , a później we wrześniu Bieg 7 Dolin w Krynicy. Jak mnie to 100 km nie wykończy, to chciałabym w tym roku przebiec jeszcze naszą kaliską setkę: Supermaraton Kalisia (20 października), na który wszystkich serdecznie zapraszam. No i 30 września Maraton Warszawski.
To chyba najważniejsze najbliższe starty, chociaż jeszcze nie wiem, jak to wszystko ze sobą pogodzę...
Życzymy kolejnych sukcesów i dziękujemy za rozmowę.
Newsletter
Zapisz się do naszego newslettera i bądź na bieżąco !
Dodaj komentarz
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie dodał komentarza
Kanał RSS komentarzy na tej stronie | Kanał RSS dla wszystkich komentarzy